„Czas wyjść na ulice. Wytrzymałość małych firm się kończy”. Branża transportowa pod ścianą

Piotr Sućko Funclub branża transportowa
Piotr Sućko fot. archiwum prywatne

Transport autokarowy w turystyce jest bezpieczny z punktu widzenia epidemii, bo autokary są nowoczesne i mają systemy filtrujące eliminujące wirusy. Tymczasem cała branża od miesięcy stoi – bez przychodów, bez pomocy, z setkami tysięcy złotych do zapłaty miesięcznie. Wyjście na ulicę jest kwestią dni. O sytuacji firm transportowych rozmawiamy z Piotrem Sućko, prezesem Funclubu, członkiem sztabu kryzysowego branży turystycznej i Polskiego Stowarzyszenia Przewoźników Autokarowych.

Marzena Markowska: Branża transportowa to jedna z najbardziej poszkodowanych przez pandemię grup przedsiębiorców. Jaka jest jej sytuacja?

Piotr Sućko: Aby to zrozumieć, trzeba przede wszystkim wiedzieć, jaka jest struktura polskiego rynku transportu turystycznego. To są w zdecydowanej większości małe i mikroprzedsiębiorstwa, rodzinne firmy. Za kierownicami autokarów siada tata, wujek, brat. Programy pomocowe niewiele im dają, bo zatrudnionych jest mało pracowników. Tymczasem miesięczne koszty są niebotyczne, z uwagi na raty za pojazdy.

Większość towarzystw leasingowych nie odpuszcza, raty są jedynie obniżane. Ale to są tak duże kwoty, że przy zerowym przychodzie konieczność spłacenia nawet 30 proc. jest dla tych firm zabójstwem. Nie mogą zarabiać, wykonywać swojej pracy, bo zostało to zakazane.

MM: Przecież rząd ogłosił, że właśnie do branży transportowej skierowana jest pomoc z Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości.

PŚ: No właśnie, z jednej strony mamy prawdziwą sytuację firm i ich dramat, a z drugiej – ekran, na którym minister Emilewicz mówi, że z myślą o polskim transporcie zorganizowana została pomoc. Tylko że ona jest przeznaczona wyłącznie dla dużych firm. Aby w ogóle brać udział w tym programie, trzeba mieć minimum 4 mln zł obrotów rocznie. Wygenerowanie takich obrotów jest możliwe, gdy firma ma przynajmniej osiem autobusów. To jest 10 proc. polskiego rynku. Pozostałe 90 proc. zostało spisane na straty, wyjęte poza margines.

MM: Co robią ci przedsiębiorcy, jak sobie radzą? Zamykają działalność?

PŚ: Dziś walczą ze wszystkich sił o przetrwanie. Nie płacąc nikomu niczego, próbując utrzymać się na powierzchni, choć zaczyna im dosłownie brakować na chleb. Sytuacja jest bez wyjścia, bo przy takiej skali obciążeń zamknięcie firmy jednoosobowej to samobójstwo. To są w większości działalności gospodarcze, więc odpowiadają całym swoim majątkiem. Zamykając firmę pozbawiają się do końca życia dochodów, bo cokolwiek zarobią – będą z tego zaspokajane roszczenia wierzycieli.

Oczywiście, można przypominać teraz grzechy, wypominać, że polscy transportowcy psuli rynek, zaniżali ceny. Ale czy na to jest teraz czas? To są dramaty ludzkie. Biznesy, które żywiły wiele rodzin przestają istnieć z dnia na dzień.

MM: Co z pomocą z PFR? Miała ona ulżyć przedsiębiorcom, dać im finansowy oddech.

PŚ: Tarcza PFR jest zacną ideą, ale z punktu widzenia firm transportowych niestety niewystarczającą. Nie zaspokoi nawet części potrzeb w turystyce grupowej, której odebrano możliwość pracy nawet do końca roku.

Nie wyobrażam sobie, żeby jakakolwiek tarcza pomogła obecnie płacić raty leasingowe, wynoszące średnio 20 tys. zł miesięcznie za jeden pojazd. A pamiętajmy też o kosztach składek za ubezpieczenia pojazdów. One wahają się od 50 do 70 tys. zł rocznie za jeden autokar.

MM: Rozumiem, że skoro pojazdy stoją na parkingach i nie jeżdżą, to ryzyko ich uszkodzenia jest niewielkie. Można zatem wypowiedzieć umowy na ubezpieczenie?

PŚ: Należność i tak będzie windykowana, zresztą rozwiązanie umów w przypadku pojazdów w leasingu nie jest możliwe. Wyrejestrować autokar z ubezpieczenia może tylko towarzystwo leasingowe, a ono się na to nie zgodzi. Jeśli składka jest niezapłacona, a ktoś się włamie do pojazdu, zniszczy go, to ubezpieczyciel odmówi wypłaty odszkodowania.

Dzisiaj musimy rozmawiać głośno o tym, jakiego rodzaju dramat rozgrywa się u przewoźników autokarowych w branży turystycznej.

MM: Czego oczekiwałyby te firmy?

PŚ: Przede wszystkim potrzebna jest dedykowana pomoc, która pozwoli przynajmniej spłacić ubezpieczenie roczne. Oczywiście, nie można mieć wszystkiego, niech przewoźnicy sobie radzą z resztą. Ale przynajmniej niech każdy dostanie pomoc na zapłatę części kosztów generowanych przez każdy autobus.

MM: A raty leasingowe?

PŚ: Gdyby dało się je dofinansować, to już byłoby luksusem.

MM: Nie da się tego zrobić z obecnie dostępnej pomocy?

PŚ: Tarcza antykryzysowa chroni wyłącznie etaty, nic więcej. Zobrazujmy to na przykładzie firmy zatrudniającej dziewięć osób. Nawet jeśli dostanie pożyczkę w wysokości 8 proc. obrotów, to będzie około 160 tys. zł. Tymczasem utrzymanie pracowników, nawet jeśli mówimy o mikro-przedsiębiorcy, to już jest koszt 35 tys. zł miesięcznie. Plus raty leasingu, ubezpieczenie, pozostałe koszty, podatki, z których nikt nas nie zwolnił. ZUS umorzono na trzy miesiące, ale co potem? Przecież w praktyce zakazano nam działalności na cały rok.

MM: Jak to: na cały rok? Przecież turystyka się odradza, hotele się otwierają…

PŚ: Gdy słucham wypowiedzi rządzących, to wydaje mi się, że nieprędko staniemy na nogi. Na przykład dzisiaj: wiceminister zdrowia „czarno to widzi” i mówi, że grupowe wyjazdy nie wchodzą w grę.

MM: Przecież immunolog dr Paweł Grzesiowski potwierdza, że gdy powietrze w pojeździe jest filtrowane, to podróż autokarem jest bezpieczna. Z punktu widzenia walki z epidemią nie ma więc zagrożenia, gdy pojazd jest nowoczesny i wyposażony w odpowiednie systemy.

PŚ: Ależ oczywiście, systemy filtrujące eliminują 99,8 proc. wirusów. A zdecydowana większość autokarów w Polsce ma takie filtry. Może oprócz pojazdów obsługujących przewozy pracownicze. Ale nie w turystyce! Firmy z tej branży mają pojazdy nie starsze niż trzy lata, wszystkie wyposażone w nowoczesne systemy filtrowania powietrza.

Jest to więc transport w 100 proc. bezpieczny. Dodatkowo mierzenie temperatury osobom wchodzącym na pokład eliminuje możliwość podróży z kimś, kto jest chory i ma objawy. Od tych, którzy ich nie mają, można się zarazić gdziekolwiek – w tramwaju, w sklepie, w biurze. Ryzyko w autokarze wcale nie jest większe, mimo przebywania w pojeździe nawet przez kilka godzin.

MM: Czy ktoś próbuje sprawić, aby ta wiedza dotarła do decydentów? Do Ministerstwa Zdrowia?

PŚ: Cały czas jest to przedmiotem działania sztabu kryzysowego i stowarzyszenia przewoźników autokarowych. Bez przerwy o tym mówimy.

MM: To brzmi jak kompletny absurd.

PŚ: Jest nawet lepiej – wyjazdy turystyczne są niemożliwe, a jednocześnie nikt oficjalnie nie zakazuje jazdy autokarami. Codziennie do znajdującej się pod Poznaniem sortowni dużej firmy pracowników dowozi 150 autobusów. To bywają pojazdy przestarzałe, bez wentylacji, bez systemów filtrujących powietrze.

MM: Przepisy na to pozwalają?

PŚ: Zajęty ma być co drugi fotel. To jedna z większych głupot, które wprowadzono ostatnio rozporządzeniami. Co z tego, że obok mnie nikt nie siedzi, skoro osoba siedząca w rzędzie za mną znajduje się w odległości 75 cm? A tyle właśnie wynoszą odstępy między rzędami foteli w standardowym autokarze.

MM: Abstrahując od absurdalności, to te przepisy jednak pozwalają na przewóz osób autokarem.

PŚ: Transport turystyczny jako taki nie jest zakazany. Policja sprawdza jedynie, czy spełnione są wymogi „social distancingu”. Które de facto nimi nie są, bo aby je zachować należałoby rozsadzać pasażerów co drugi rząd. Ale owszem, przy spełnieniu wymogów można wozić ludzi. Tymczasem minister ogłasza, że grupowa podróż jest niemożliwa. To działanie na psychikę odbiorców, którzy myślą, że jeśli pojadą autokarem na wycieczkę, to złamią prawo.

MM: To podobnie jak z koloniami letnimi dla dzieci. Nie są zabronione, ale minister mówi, żeby o nich zapomnieć.

PŚ: To jest ten sam przypadek, zresztą powiązany z sytuacją w transporcie. Obozy mogłyby się odbyć, ale przecież żaden rodzic nie będzie dowoził indywidualnie dzieci na kolonie. To zwiększyłoby koszty wyjazdu, na tyle, że sporo rodziców by tego nie udźwignęło. W kategoriach ekonomicznych wypoczynek grupowy dla dzieci da się zorganizować tylko z dowozem autokarami.

MM: Czyli rzecz polega na tym, że nikt nie wie, co jest dozwolone, a co nie? I w jaki sposób treść rozporządzeń ma się do przekazu medialnego?

PŚ: Ilustruje to przykład pracowników okolicznych gmin zatrudnianych przez dużego pracodawcę. Jednego dnia może przejechać 150 autobusów z ludźmi. Oni nie mogą do pojazdów nie wsiąść, bo muszą dojechać do pracy. I w tym przypadku wszystko gra, nikomu to nie przeszkadza, nikt nie ogłasza, że taki transport jest zabroniony. Mimo że nie ma filtrów, wentylacji, nowoczesnych systemów.

Co więcej, można też – to jest dozwolone rozporządzeniem – jechać dziewięcioosobowym minibusem. Nie ma wymogu zachowania odstępów. Pasażerowie siedzą obok siebie, ściśnięci – nie ma tam nawet możliwości wetknięcia szpilki. Może tak jechać przez całą Polskę i nikt nic nikomu nie zrobi.

Wisienką na torcie jest to, jak funkcjonują takie minibusy, dowożące ludzi do pracy na przykład do Holandii. Przed granicą pasażerowie wysiadają, autobus przekracza granicę na pusto, oficjalnie jako transport kurierski. Ludzie przechodzą pieszo, a potem wsiadają z powrotem do pojazdu. To się naprawdę dzieje.

MM: Skoro tak, to przewóz grup turystycznych nie powinien być problemem. Wracam do tego, pragnąc zrozumieć, dlaczego turystyka grupowa ma być wykluczona.

PŚ: Zgodnie z przepisami, do autobusu można wsadzić tylko połowę jego pojemności. Rentowność takiego przewozu jest zerowa. Nie da się funkcjonować w takim układzie, firma nie jest w stanie pokryć kosztów eskapady.

MM: To może trzeba podnieść ceny?

PŚ: Jest to jakieś wyjście, ale turystyka to naczynia połączone. Żeby autobus mógł wykonać przewóz turystyczny np. do Krakowa, musi to mieć jakiś sens, cel, musi być zaplanowany program. Tymczasem turyści nie mogą uczestniczyć w zwiedzaniu, bo jest zakaz zgromadzeń. Czyli nadal turystyka grupowa jest niemożliwa.

Tymczasem inne środki transportu: pociągi, tramwaje, autobusy, jeżdżą. Są limity obłożenia, ale nikt tego nie liczy. To kolejne pozorne obostrzenie. Z punktu widzenia walki z epidemią, spokojnie można by organizować imprezy turystyczne – zagrożenie nie byłoby większe niż na co dzień.

Jednocześnie mamy rzeczywistość „medialną”. Minister zdrowia ogłasza, że wyjazdy grupowe nie mogą się odbywać. Czyli wy, którzy je wykonujecie, nie możecie pracować. Przestajecie istnieć.

Zgodnie z przepisami można otworzyć hotel i przyjąć do niego 200 osób. Teoretycznie mogę więc je do tego hotelu przewieźć. Ale komunikuje się ludziom, że to jest zakazane. Mówi się ludziom, że nie odbędą się obozy młodzieżowe. Jak można to ogłaszać, skoro hotele są otwarte, można przyjmować ludzi, transport, przy obłożeniu 50 proc. – absurdalnym, ale zawsze – jest możliwy?

MM: Czyli wszystko jest teoretycznie możliwe, tylko jest zakazane podczas konferencji prasowej?

PŚ: Gdy to widzę, nie rozumiem, dlaczego ministrowi zdrowia czy jego zastępcom udzielane jest prawo głosu w sprawach, o których nie mają pojęcia. Nie wiem, co można byłoby zrobić, żeby powiedzieć tym panom: „Nie straszcie ludzi!”

MM: To jest czas, żeby wyjść na ulice?

PŚ: Tak, jest zdecydowanie na to czas. Trzeba wreszcie powiedzieć, że to jest nieodpowiedzialne i niemądre, by zakazywać wykonywania pracy ludziom, którzy poświęcają na nią całe życie, kupują najnowocześniejszy sprzęt, inwestują lata pracy, energii, środków.

MM: Planujecie protesty?

PŚ: W branży słychać już nawoływanie i bez wątpliwości ktoś to planuje. Jak i kiedy będzie się to odbywało, na razie nie można powiedzieć. Ale wydaje się, że drobni przedsiębiorcy będą jeszcze potrafili się przed tym powstrzymać przez kilka dni. Jednocześnie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak mocno uciążliwa może być zorganizowana przez duży sprzęt autokarowy demonstracja na ulicach. Gdyby na przykład wszystkie naraz się zepsuły…

MM: Ale to będzie uciążliwe głównie dla zwykłych ludzi.

PŚ: To co jest uciążliwe dla zwykłych ludzi, zaczyna w końcu być uciążliwe dla władzy.

Marzena Markowska

Redaktorka Naczelna portalu WaszaTurystyka.pl


POWIĄZANE WPISY

Privacy Preference Center